Takich jak nadzwyczajny, niespodziewany wynik PSL, który dzięki szczęśliwemu losowaniu partyjnych numerków – trafił na pierwsze miejsce, na pierwszą stronę słynnej a mylącej książeczki. Jak nieoczekiwane dla mnie zachowanie szefa SLD, Leszka Millera, wpadającego bez przymusu w objęcia mistrza destrukcji Jarosława Kaczyńskiego. Jak przegrana we Wrocławiu redaktor Wandy Ziembickiej, która będąc tytanem pracy, źródłem pomysłów, nie dostała się do Rady Miejskiej. Ale po kolei.
Zapamiętam te wybory z partaniną w tle – przez pryzmat obalenia się na glebę powagi Państwowej Komisji Wyborczej, która życiorysami będąc z innej epoki – poległa w świecie informatyzacji, komputerów i ich oprzyrządowania. Sędziwy sędzia Kazimierz Czapliński i jego omszali koledzy przegrali z komputerowym niedoskonałym programem przygotowanym przez studentkę. I tak – podczas realnej wyborczej próby – zmierzyły się dwa światy. Ten, który powinien cieszyć się zasłużoną emeryturą – z tym, który powinien zaświadczać o istocie nowoczesnego państwa. Szef PKW kierował tym ciałem, wypowiadającym komunikaty w zwolnionym tempie, 23 lata. W życiu państwa ścigającego się ze światem to cała epoka. Gdy w 2012 roku nadano mu Order Odrodzenia Polski uzasadniono, że to za stworzenie administracji wyborczej. I na tym można było poprzestać. Teraz omszali sędziowie mają żal za ataki zewsząd. Ale jak poszły wybory – każdy widział, słyszał i czuł.
Te kulawe technicznie wybory sprolongowały prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu zapotrzebowanie na nowy zamach, potwierdzenie wszechobecnego spisku.
PiS te wybory wygrał, ale realnie przegrał. Dalszy jest bowiem od realnego rządzenia, niż to było przed wrzuceniem kartek do urn. A więc twardy elektorat prezesa dowiedział się, że nastąpiło fałszerstwo. Przysycha, marginalizuje się sprawa Smoleńska – trzeba było dolać świeżej farby. A nawet gdyby liczne sądy uznały, że to ogólnopolskie głosowanie było zgodne z procedurami – tym gorzej dla sądów. Wszak wiadomo – są nieobiektywne, chodzą na pasku „przypadkowo wybranego” prezydenta RP. Trzeba więc przeciwstawić się – tak mówi prezes – „niszczeniu przez PO-PSL polskiego państwa i jego instytucji, manipulacjom, ograniczaniu wolności słowa i praw opozycji oraz godzeniu w podstawy demokracji.” Przy takim podejściu do polityki możliwość koalicji PiS z kimkolwiek równa jest teraz zeru. Jak Boga kocham. A zapraszanie na marsz 13 grudnia jest obelgą dla depozytariuszy tej daty.
Organizacyjnie kulawe wybory sprawiły, że przez chwilę kumplem prezesa Kaczyńskiego został kierownik SLD, Leszek Miller. Jak się okazało – tylko na chwilę. Wspólny misiek strzelony przez tych gości naprawdę mnie zdumiał. Do tego uścisku polityków przeciwstawnych opcji uważałem Leszka Millera za roztropnego lidera SLD, który – pomimo programowej bryndzy (hasła SLD zostały prawie w całości podprowadzone przez PO oraz PiS) stara się o utrzymanie swojej partii w ryzach, na powierzchni. Jednak okropny rezultat ostatnich wyborów odebrał Millerowi zdrowy rozsądek. Mimo że usilnie teraz tłumaczy ów sfałszowany uścisk dobrem państwa – Leszek Miller wyrównał wynik dawnego meczu ze Zbigniewem Ziobro. Teraz zrobiło się 0:0. Domaganie się wyborczej sprawiedliwości wspólnie z Jarosławem Kaczyńskim – nie tworzy historii typu Bonnie i Clyde. To raczej doktor Jekyll i pan Hyde (zgadnij koteczku – kto tutaj gra role pana Hyde?).
Gdy pominiemy porachunki partii i polityków – ostatnie samorządowe wybory ujawniły nowe chciejstwo ludzi przychodzących do urn. Z tego też powodu prawie wszyscy prezydenci wielkich polskich miast zaliczyli drugą turę. Ta potężniejąca nowość to nieprzeparta chęć większego podporządkowania miast jego mieszkańcom. Nowe drogi, obwodnice, miejsca parkingowe, miejska komunikacja, rowerowe ścieżki (szczególnie silne lobby), przedszkola, nowe miejsca pracy były znacznie ważniejsze niż wyborcze slogany tych, którzy celowali w ogólniki. A nie w – na przykład – w skwer imienia Marszałka Piłsudskiego. Ta ochota wygodnego życia w bezpiecznym otoczeniu górowała nad – chociażby najbardziej efektownymi ventami. Nawet we Wrocławiu, który jest zarządzany rozumnie, wśród wydarzeń globalnych – nie brakuje pozytywistycznych działań skierowanych na wygodę mieszkańców – też odczuwało się taką tendencję.
Co zresztą, szybko i przytomnie podjął stary-nowy (będzie miał 16 co najmniej lat rządów naszym miastem) prezydent Rafał Dutkiewicz. Jego wyborcze słowo zastosowane w II turze, słowo – Bliżej – mimo że ascetyczne, bez dodatkowych objaśnień, zawierało w sobie wiele obietnic przybliżających działania prezydenta do mieszkańców Wrocławia. I przyniosło dobry skutek. Ale lekko nie było. W poprzednich wyborach na prezydenta Wrocławia głosowało 140 tysięcy mieszkańców – teraz 90 tysięcy. Sam Rafał Dutkiewicz przyznał, że nasze miasto pękło na pół.
Ten wynik na pewno wniesie nowe elementy w zarządzaniu – już zaczynają się regularne spotkania z mieszkańcami. Pewnie większą rolę wywalczą sobie ruchy miejskie, bardzo widoczne podczas listopadowych wyborów. Ale zbytnio bym się tym nie fascynował. Gdzie bowiem ma znaleźć ujście energia takich formacji – no właśnie w mieście, w jego strukturach.
W tych lekko przez technikę nawalonych wyborach przepadła – niestety – moja ulubiona społecznica, redaktor(ka) Wanda Ziembicka. W wyborach zdobyła przychylność 1407 Wrocławian. To największa liczba głosów z gromady tych, którzy do rady nie weszli. Jej mąż, wielki reżyser Wojciech Has, często strofował żonę: Wanda, przestań grać słodką idiotkę. Ale nie do końca miał rację. Wanda to dla mnie nieustanny żywioł. To jedna z najbardziej wyrafinowanych tekstylnie wrocławianek (obok malarki Elżbiety Terlikowskiej). Czyli kobiet nurkujących między stojaki sekendhendów w poszukiwaniu odzieży niecodziennej, postmodernistycznej. To prawdziwa Bezinteresowna Społecznica, która nakarmiła rybami, nasyciła wigilijnymi opłatkami (czyli otuchą) tysiące bezdomnych ludzi, tych dzieci gorszego Boga. Za kilkanaście dni pewnie to powtórzy.
Przy jej zapobiegliwości powstał Skwer Zbyszka Cybulskiego, plac św. Jana Chrzciciela, ulica Fredry i tablice pamiątkowe Zbyszka Cybulskiego, Wojciecha J. Hasa i Stanisława Lenartowicza. Posadziła drzewa pamięci Słowackiego, Chopina, M. Curie-Skłodowskiej, Anny German i XXV-lecia Samorządu. Jestem przekonany, że prezydent Dutkiewicz znajdzie w strukturach miasta zajęcie dla niespokojnej redaktor(ki) Ziembickiej. Te samorządowe wybory nie mogą przecież mieć twarzy zawistników, wątrobiarzy. To wszak Społecznica Wanda powiela sentencję: Tyle jesteśmy warci – ile możemy być przydatni dla innych.
Zdjęcia Ziembickiej i Andrzeja Walkusza – ale to wyborców na pewno nie rusza.